Opublikowany przez: Kasia P. 2017-02-16 12:25:42
Autor zdjęcia/źródło: Katarzyna Koniecka
Taaaak, zawsze chciałam podróżować. Przygoda zaczęła się dokładnie dziesięć lat temu, podczas mojego wyjazdu w ramach Erazmusa do Hiszpanii. Wtedy poznałam mojego męża, i tak przygoda trwa do dziś. Przez ten czas zdążyłam mieszkać w Hiszpanii, Gabonie, Belgii i teraz w Togo.
Mój syn (obecnie ma 3 lata) urodził sie w Brukseli, a dwa miesiące poźniej zadecydowaliśmy o wyjeździe do Togo. Znaliśmy już trochę afrykańskie realia, wiec bardzo nas ta możliwość ucieszyła. Córka urodziła się już podczas naszego pobytu tutaj (ma 11 miesiecy) - chociaż na sam poród wyjechaliśmy do Warszawy i wróciliśmy, kiedy córeczka miała 5 tygodni.
Ja nie musze wychowywać dzieci na "obywateli świata", bo one siłą rzeczy takie są. Adaś urodził się w Brukseli, Hela w Warszawie. Mieszkamy w Togo, a ich Tata jest Hiszpanem. Staramy się przekazać im najfajniejsze rzeczy z każdej kultury. Kiedy jesteśmy w Polsce, moje dzieci wcinają ogórki kiszone i gdyby nie nazywały firanki "moskitiera", to pewnie nikt by nie poznał, że nie są z Polski. Kiedy byliśmy w Warszawie przez 3 miesiące (żeby urodzić Hele), Adaś chodził do żłobka i doskonale sobie radził. W Hiszpanii natomiast zachowuje się jak Hiszpanie, zajada się ośmiornicą i cieszy się, że Trzej Królowie przyniosą prezenty. W Afryce maluchy uczą się, że ludzie są bardzo różni, ale że wszystkie te różnice są do pogodzenia. A niedługo przeprowadzimy się znowu do Belgii i myślę, że też nie będzie z tym problemu. Moj syn wykazuje niesamowitą zdolność adaptacji, za każdym razem jesteśmy pod wrażeniem jego zachowania. I tak, nasze dzieci będą podróżować. Nie mają wyjścia, przynajmniej na razie. W dalszych planach jest Japonia.
Różnice kulturowe? Miedzy mną i mężem jest ich dużo mniej, bledną w zderzeniu z tak odrębną kulturą, jak, np. Togo. Jasne, są rzeczy, które musieliśmy dopracować, pewne kompromisy niezbędne do życia razem, ale to chyba każda para tak ma, bez względu na narodowość. Mieszkając tutaj odkrywamy, że Europa to jednak swego rodzaju "kraj", daleko od domu czujemy się "u siebie" wśród innych Europejczyków.
Dzieci w Afryce... mają wspaniałe życie. Zawsze jest ciepło, zawsze można pójść na plaże, bawić się w ogrodzie, iść na basen. A kiedy pada - można na golasa biegać w deszczu i tańczyć w kałużach. Dla małego dziecka to naprawdę raj. A do tego mieszkańcy Afryki zachodniej uwielbiają dzieci! Adaś mówi doskonale po polsku i galisyjsku (język taty), a do tego całkiem nieźle radzi sobie z mówieniem po francusku (rozmawia z nianią) i zaczyna łapać angielski (chodzi do brytyjskiego przedszkola).
Jedyny problem: choroby i opieka medyczna. Zwłaszcza malaria, której jest tu dużo. Ale uważamy i póki co, odpukać!, tylko ja zachorowałam, raz, ale za to w ciąży. ;)
Podróżujemy też sporo: do Europy, oczywiście, ale też po Togo, do Gany, Beninu, Sao Tome...
Więcej o wyprawach Kasi możecie poczytać na jej blogu >>pogointogo.wordpress.com.>>
Hmmm, ta malaria to tak strasznie brzmi z europejskiej perspektywy. Wydaje nam się, że jest XIX wiek i ludzie na nią padają jak muchy. I fakt, jest ona bardzo niebezpieczna, jeśli nie jest w porę złapana i wyleczona. W ciąży w zasadzie nie ma dla dziecka ryzyka bezpośrednio związanego z tą chorobą. Ot, ja biorę lek, dziecko też go ode mnie dostaje, zarodziec malarii jest wyeliminowany i po sprawie. Największe ryzyko wiąże się z wysoką, trudną do zbicia gorączką, która może doprowadzić do poronienia. Wiec oczywiście strach był - byłam w piątym miesiącu ciąży, wiedziałam, że mojego dziecka nikt tutaj nie uratuje, jeśli dostanę skurczy, bo i nie ma na to warunków. Ale z drugiej strony dużo lepiej jest malarie leczyć tu, w Afryce, gdzie nikt jej nie demonizuje, a protokoły leczenia są znane wszystkim lekarzom i pielęgniarkom, bo zachorowania są na porządku dziennym. Zarówno mój lekarz, jak i pielęgniarka, która przychodziła do domu podać mi lek, zapewniali mnie przez cały czas, że ani mnie, ani dziecku nic nie grozi. Ja byłam przerażona, ale oni na szczęście mieli racje. W Europie spędziłabym pewnie dużo czasu w szpitalu, a tak przechorowałam tydzień w domu (przyznam, że chyba nigdy nie czułam się tak źle...), potem jeszcze sporo czasu poleżałam na kanapie, wcinając żelazo i... już. Po dwóch tygodniach byłam już w Polsce na USG połówkowym, na którym pokazała się zdrowa i duża dziewczynka. Hela kończy dziś 11 miesięcy i jest okazem zdrowia.
Ryzyko zachorowania na malarie w tych stronach jest bardzo duże, ale my wiedzieliśmy o tym, decydując się na wyjazd. Na tą chorobę nie ma szczepionki, a leki przeciwmalaryczne można brać krótko, bo szybko odczuwa się ich efekty uboczne. Wiec uważamy - wieczorami (po 17h, kiedy pojawiają się malaryczne komary) zakrywamy ubraniami, ile się da (długie spodnie, długie rękawy), a resztę ciała psikamy sprayem na komary. Śpimy pod moskitierami, mamy je też we wszystkich oknach i drzwiach. Mam moskitiery do wózka i fotelika samochodowego... Staramy się minimalizować ryzyko. Ja złapałam malarie w podróży na północ Togo - wtedy siłą rzeczy uważa się nieco mniej (z wyjątkiem dzieci, na które uważamy zawsze, aż za bardzo:-), zwłaszcza, kiedy się nocuje w glinianej chatce.
Jeśli chodzi o naukę, są trzy niezłe międzynarodowe szkoły. Adaś zaczął od francuskojęzycznego żłobka, ale przeniósł się dość szybko do British School of Lome, ze względu na wygodę - szkoła jest 4 minuty od domu. Jeździ do niej na hulajnodze i jest zachwycony. Hela ma 11 miesięcy, póki co uczy się stać. Póki dzieci są tak małe i chodzą do szkoły w zasadzie tylko po to, żeby mieć kontakt z innymi dziećmi, można mieszkać, gdzie się chce. Dlatego zdecydowaliśmy się wyjechać, kiedy Adaś miał 8 miesięcy.
Wszystko i nic. Afrykę albo się kocha, albo się jej nie znosi. Może to właśnie to jest najpiękniejsze - to kontynent skrajności, wszystko tu jest bardziej, mocniej. Rośliny w dżungli. Smak owoców. Fale. Konieczność dopasowania się do tej rzeczywistości. No i oczywiście słońce. Takiego słońca nie ma nigdzie indziej.
Uwielbiam Tatry, sernik, chciałabym być bliżej rodziców. Ale z drugiej strony nie wiem, czy umiałabym wrócić. Ostatnia dekada mojego życia bardzo mnie zmieniła. Oboje z mężem zauważamy, ze wypracowaliśmy jakiś taki kompromis, naszą własną "domową kulturę" - ani ja nie jestem już w 100% Polką, ani on Hiszpanem. Silą rzeczy zmieniamy się, razem, co jest w sumie bardzo fajne, bo... nasze.
Za wywiad dziękujemy
Katarzynie Konieckiej
Wejdź po więcej na bloga >>pogointogo.wordpress.com.>>
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.